wtorek, 16 czerwca 2009

in the eye of the tiger // ludzie pełni cnót

Wczoraj było pierwsze tak bezpośrednie starcie. Wcześniej okrążaliśmy się, obserwując się, z dala zaglądając sobie w oczy. Wczoraj stanęliśmy twarzą w twarz: ja versus widmo wydalenia z uczelni.

Byłem na uczelni przed wpół do dziewiątej, kiedy jeszcze zdecydowana większość studentów stała pod pawilonem S. Wszyscy w graniturach. Ja miałem na sobie raczej średnio oficjalną marynarkę, koszulę, jeansy i moje nowe trampki. Już na poprzednim egzaminie doktor robił problemy z powodu stroju. Co zrobić, kiedy garnitur został w Cieszynie. Peto, szybka wymiana ściąg, wycinanki i (gdy nie ma nożyczek) wydzieranki. Wchodzimy.
Pod salą jest już tłoczno i nieco duszno. W oczach skaczą mroczki od wszechobecnego garniaka. W końcu zjawia się pan doktor Wu. Staje przed drzwiami i wpuszcza według listy, jednocześnie kontrolując poprawność stroju. Grupa pierwsza. Następna lista, grupa druga. Wreszcie trzecia. Emocje coraz bardziej we mnie buzują. Doktor puszcza coraz bardziej przeciągłe spojrzenia za przechodzącymi facetami. Widać, że wpuszczanie studentów na salę wyraźnie go irytuje. "Kochaniewicz." Wchodzę. Staram się nie odwracać tyłem, bo na plecach mojej marynarki znajduje się wielki, szary napis, który nie wprawnemu oku mógłby przypominać plamę po nieco już zestarzałym, jednak soczystym pawiu. Tym samym eksponuję tors, na którym ewidentnie brak jakiegokolwiek krawata. To mnie pogrążyło. Mijam już pana doktora i chciałbym jak najszybciej znaleźć się jak najdalej stąd, jednak kontem oka widzę, jak jego spojrzenie, zaintrygowane brakiem ozdoby na mojej klacie powoli zsuwa się niżej. Czuję, jak jego spojrzenie wypala długą pręgę w moich niebieskich jeansach i następnie zamienia moje nowe trampki (szare, wsuwane, w kwadraty) w kupkę popiołu. "Co to jest, egzamin czy piknik?! Jeszcze tylko puszki piwa brakuje w ręcę. Proszę wyjść, nie będzie pan pisał."

Kiedy sam zostaję przed zamkniętymi drzwiami sali wykładowej zostaje mi dużo czasu na rozmyślanie o innej, jeszcze gorszej wiadomości. Chwilę przed wejściem dowiedziałem się, że zaliczenie ze statystki w drugim terminie będzie miało miejsce dziś, o godzinie 12:15. Zostały mi dokładnie 4 godziny. 4 godziny, w ciągu których mogę rozmyślać jak bardzo jestem w dupie, jak kiepsko poszedł mi pierwszy kolos i dlaczego uciekając przed sromotną porażką nie poszedłem na poprawkę. 4 godziny, żeby jasno i wyraźnie zdać sobie sprawę, że jeśli już teraz nie złożę podania o przyjęcie na studia, to kiedy wypieprzą mnie pod koniec września będzie już za późno, żeby złożyć gdziekolwiek indziej. A wtedy będę miał cały rok, żeby dobrze pomyśleć o swoim życiu, gdy będę codziennie wstawał o 7 rano, aby zdążyć do pracy. Przez caały rok.



Los chyba jednak po raz kolejny (nigdy nie próbowałem, ale raczej nie jest możliwym policzyć który to już raz) w ostatniej chwili zdobył się na odruch sympatii i rzucił swój miażdżący gniew w jakąś inną stronę. Gorąco współczuję ludziom, którzy musieli wtedy znaleźć się na lini ognia. Po panice, która zajęła mi ponad godzinę, zostały mi ponad dwie, żeby zrobić szybką powtórkę. Szczęsliwie Maciek też musiał do tego podejść, podzielił się ze mną swoimi wzorami i swoją wiedzą o ich zastosowaniu. To wystarczyło na 3,0 - mogłoby być nawet 3,5 gdybym nie zrobił jednego głupiego błędu.
Do geografii podchodzę w piątek - wtedy jakiś inny kierunek ma jeszcze z nim egzamin. Na pewno będę miał na sobie garnitur.



*****



O godzinie 4:30 Nana w końcu wstała z łóżka celem nauki. Mniej więcej 15 minut później razem z notatkami rozlokowała się w saloonie. Odruchowo chciała usiąść na środkowym fotelu, jednak dziś był podejżanie mokry. Na tym mieszkaniu lepiej nie ryzykować, więc usiadła obok.
Pięć godzin później, już po śniadaniu, do Nany dołączyła Ewci. Odruchowo siadła na fotelu zaraz obok niej. Po jakimś czasie rzeczywiście poczuła wilgoć pod swoim tyłkiem, ale zignorowała to myśląc, że w najgorszym przypadku mogłoby być to wczorajsze piwo. Ale równie dobrze może to być tylko herbata lub woda mineralna. Kiedy prawie godzinkę później Ewci zrobiła sobie przerwę, jej miejsce zająłem ja. Nana zwróciła mi uwagę, że rano ominęła to miejsce, bo było dziwnie wilgotne. Z beztroską odparłem, że jeśli tak, to wszystko musiała wytrzeć już Ewci. Mniej więcej 15 minut później na scenie pojawia się Evelka, z lekko podpuchniętymi oczami i w lekko rozciągniętej piżamie. Kiedy widzi mnie, oczy nagle jej się rozszerzają i z przejęciem krzyczy: "Nie siadajcie na tym fotelu!" Oboje ze znużeniem właściwym przewlekłej nauce i odrobiną zdziwienia i zainteresowania (wreszcie coś się dzieje!) podnosimy wzrok i wlepiamy w nią swoje spojrzenia. "Czemu?" pada pytanie zadane bezbarwnym głosem. "*** się tu wczoraj posikała!"
Nasze oczy w momencie osiągają rozmiar pięciozłotówek, a znużenie pryska gdzieś, wciskając się w najciemniejsze kąty. "Jak to: posikała?!" Z gracją i zwinnością zrywam się z fotela, ze zgorszeniem stwierdzając, że mój tyłek jest MOKRY!

15 minut później na mieszkaniu cały czas wszyscy o tym gadają. Jedną z rozmów kwituje posępne stwierdzenie: "no tak, to jest już prawdziwy alkoholizm". A mnie przypomina się wers piosenki: "Ludzie pełni cnót... ludzie pełni cnót."

3 komentarze:

nann pisze...

a ja chciałabym kiedyś zmądrzeć.

QsztaN pisze...

chłopie, jebaj tą ekonomię i przerzuć się na coś bliższego sobie...Masz świetną rękę, pomyśl o tym.


Be TRUE!

kochaniewicz pisze...

Z pisania bloga raczej się nie utrzymam... :P