wtorek, 14 września 2010

album

Właśnie wyłączyłem komputer, kiedy moje spojrzenie padło na bardzo stary album ze zdjęciami z czarną okładką, leżący obok na skanerze. Zafascynowany (uwielbiam stare rzeczy!) ostrożnie wziąłem go i położyłem przed sobą. I pomimo, że zdjęcia w większości przedstawiają ludzi i sytuacje których nie znam (lub nie poznaję), to jednak już w pierwszej chwili wiedziałem, do kogo należał.

Nie całe dwa tygodnie temu były jej 77 urodziny. Byłyby, gdyby wciąż żyła.

Pamiętam, jak niedbale skrywając dumę opowiadała mi kiedyś o tym, jak jej własne dzieci powiedziały jej pewnego dnia: "Mamo. Wszystko, co dziś mamy, zawdzięczamy Tobie. Ojciec zawsze był z boku. To Ty jesteś tą, która nas wychowała na takich, jakimi dziś jesteśmy." I następnie szybko i pobieżnie przypominała mi, kim dziś są jej dzieci: dyrektor kopalni, właściciel hurtowni, dentystka, troje inżynierów, doktor nauk przyrodniczych... Nawet nie starała się już ukrywać dumy. A ja wiedziałem, że nie było w tym żadnej pychy, bo wszystko to było szczerą i najprawdziwszą prawdą, na którą ciężko zapracowała.

To ona sprawiła, że nazwisko, które przyjęła po swoim mężu, ma dla nas dziś takie znaczenie. To dzięki niej w naszej rodzinie, od kiedy pamiętam, czuć było coś, o czym się nie mówiło, ale co cały czas trwało: ciche i pewne poczucie dumy z tego, że jest się Kochaniewiczem.

Odeszła od nas wcześniej, niż zabrała ją śmierć. Pozornie niewinne zapalenie płuc zabrało jej ciało. Jej umysł znikał powoli, ale nieubłaganie już wcześniej. Alzheimer. Potężny cios. Niewysłowiona tragedia. Choroba, która zabrała nam wszystko, co było w niej dla nas najważniejsze.

A było co zabierać. Była dla nas autorytetem. Kimś, kto ukształtował nas wszystkich. Nienazwaną i niekwestionowaną głową naszej rodziny. Najniższa z nas wszystkich, zdecydowanie przerastała nas duchem. Nietuzinkowa. Serdeczna, choć taka twarda.

Babcia Zosia. To jej album przypadkowo trafił dziś w moje ręce.

sobota, 4 września 2010

szare chmury

Kiedy chmury są czarne, wszyscy wiedzą czego się spodziewać. Jest to sytuacja niewesoła, ale pewna. Najlepiej, kiedy są wręcz ołowiane. Przy odrobinie szczęścia poruszą może serce któregoś poety i powstanie jeszcze jakiś spóźniony wiersz przed burzą.

Ale chmury uparcie i konsekwentnie nie chcą zmienić koloru. Są gęste, coraz gęstsze - a mimo to wciąż tak przerażająco szare. I nie ma co tu mówić o jakiejkolwiek głębi koloru. Szarość. Deszcz nie przychodzi, tylko ten ciągły wiatr, co porywa poły płaszczów i zgarnia kurz i śmieci. A czuć, że wzbiera. Jak łzy pod opuchniętymi powiekami. Ale w oczach tylko piasek.

Błędy przeszłości, nawet jeśli wybaczone, nie zostają zapomniane. Jak twarde, bardzo gęste kamienie zalegają na dnie duszy. Bezlitośnie przygniatają dobre wspomnienia z epoki jeszcze przed nimi.

Nie oglądaj się za siebie zbyt często. To źle działa na cerę, szczególnie w okolicy oczu.