środa, 16 września 2009

BRNWC

Od wczoraj mieszkam na stałe w Bronowicach. W zajebistym składzie, w ciasnym mieszkaniu. Kiedy zostałem tu sam (bo wszyscy akurat gdzieś wyszli), pierwszy raz w życiu w takiej sytuacji poczułem, że brakuje mi czyjegoś towarzystwa i że fajnie by było, gdyby jednak ktoś wrócił już na mieszkanie (do domu?). Czyżbym znalazł godny przystanek w czasie tułaczki? ... :)

poniedziałek, 14 września 2009

pod ostrzem z galarety

Od tygodnia zabieram się, żeby napisać jakąś notkę i wciąż mi nie wychodzi. I co kilka dni przychodzi mi do głowy kolejny, wspaniały pomysł, którego jednak nie realizuję. A wszystko dlatego, że musiałbym wtedy opisać nadchodzące egzaminy i moje przygotowania do nich. I wyszłoby na jaw moje lenistwo i ignorancja.

Pomimo nieustającego upływu czasu czuję się jakbym chodził wciąż w galarecie - wiszące nade mną ostrze egzaminów sprawia, że wszystko wokół się rozmywa. Zagrożenie ze względu na swój nieprzerwany charakter powoli traci na znaczeniu.

Od tygodnia siedzę wciąż w domu. W teorii powinien być to czas intensywnej, nieomal nieustającej nauki. Tak samo z resztą, jak poprzedni tydzień w Żylinie - albo i bardziej. Już na samym początku, zaraz po przyjeździe, przyjąłem sobie drakoński plan, który z całą sumiennością zamierzałem zrealizować. Z pewnymi mniej lub bardziej drobnymi potknięciami udawało mi się go trzymać przez pierwsze dwa dni. Środa była już luźniejsza, ale cały czas nie było się czego wstydzić. W czwartek przyszło chorobliwe osłabienie, które zmąciło mój rytm aż do soboty. A potem weekend... przecież nie było warunków, tyle ludzi w domu (to nic, że mój pokój jest od niego szczelnie odgrodzony).

I tak od kilku dobrych dni wielokrotnie więcej czasu niż nad książkami spędzam przed komputerem. I mógłbym na tym wyznaniu poprzestać - z jednej strony przyznałem się już do winy, z drugiej strony wciąż jeszcze nie zdradziłem najbardziej drażliwego szczegółu wystawiającego mnie na publiczne pośmiewisko. Bo sam fakt spędzania czasu przed komputerem w dzisiejszych czasach wcale nie jest niczym dziwnym (swoją drogą bardzo żałuję, że program moich studiów uniemożliwia mi korzystanie z komputera w celach także stricte naukowych). Ludzie całymi dniami przed komputerami pracują. A jeśli nawet nie, to robią mnóstwo innych mniej lub bardziej pożytecznych rzeczy, których jednak nie można jednoznacznie określić jako stratę czasu: czytają gazety, sprawdzają maile, piszą do siebie listy, rozmawiają na przeróżne sposoby za pomocą rozmaitych komunikatorów internetowych...

Ale ja nie robię niczego z tych rzeczy. Niestety, powód dla którego spędzam tu tak wiele czasu jest zupełnie inny. The Sims 2. Wiem to już od dawna, a teraz nadszedł chyba także czas, aby tą wiedzą podzielić się z innymi: ta gra wpływa na mnie tak samo uzależniająco jak Harry Potter. Z tym, że Harry Potter, nawet ten najgrubszy (mam na myśli tom książkowy), kiedyś się wreszcie kończy. Simsy nie kończą się nigdy.
Moje skłonność do uzależnienia od tej gry dała o sobie znać już przy całkowicie pierwszej edycji tej gry, gdy do wyboru było raptem mniej niż 10 działek, na których można było wybudować domy. Pamiętam, moja pierwsza rodzina nazywała się Nowak. Nigdy nie tworzę swojej własnej rodziny, nie bawi mnie tworzenie ludzi - dla mnie prawdziwym wyzwaniem jest wyciąganie ich z ich problemów: zadłużenia, odrzucenia towarzyskiego, niskich zarobków. Problemem była dla mnie pierwsza część jeszcze bez żadnych dodatków - o czym więc mówić, gdy druga część tej gry przyniosła ze sobą aspiracje, cele życiowe, marzenia! Tyle pól rozwoju do popisu! Tak oto gra ta jest w stanie pochłonąć mnie bez reszty, gdy realizuję życiowe marzenia moich Simów, zamiast swoich własnych.