piątek, 16 grudnia 2011

ból głowy

Nie opuszcza mnie. Towarzyszy mi nieustannie od chyba dwóch tygodni. Intensywne przemeblowanie? Chyba właśnie to się tam odbywa.

Pora dnia jest bez znaczenia. Boli rano, kiedy muszę wstać z łóżka. W pociągu, gdy rozkładam komputer. Boli gdy siedzę na krześle w kręgu i staram się słuchać tego, co inni mówią. Wtedy chyba boli najbardziej. Boli gdy idę przez miasto, gdy wracam do domu, gdy jem i gdy pracuje. Czasem aż muszę się położyć popołudniami, chociaż nawet kiedy wieczorem wstanę, to głowa i tak dalej boli.

czwartek, 8 grudnia 2011

Dranna - Smocza Wojowniczka

                Była sobie pewna piękna kraina, w której pośród łagodnych pagórków i zdrowych, silnych lasów pyszniły się nieduże, ale solidne i zadbane wsie i małe miasteczka. W krainie tej żyli odważni i silni ludzie. Nie byli może nazbyt inteligentni i na pewno nie byli bogaci. Ale byli sumienni i szczęśliwi, wiodąc swoje proste życie.
Kraina ta swoją idyllicznością przyciągała niestety nie tylko dobre stwory. Regularnie nawiedzana była przez skrzydlate trolle, bezlitośnie atakujące wymuskane wioski. Trolle zdawały się nie dbać o jakiekolwiek dobra – oprócz porwanych czasami zwierząt lub skradzionych porcji jedzenia nie interesowało ich nic poza zniszczeniem. Swoje niszczycielskie wypady traktowały głównie jak rozrywkę, a gdy po pewnym czasie zmęczyły się i znudziły, odlatywały z powrotem do swoich oddalonych legowisk, gdzie wiodły swoją mierną egzystencję.
                Kraina ta jednak nie była wobec trolli zupełnie bezbronna. Z pokolenia na pokolenie chroniły ją dzielne wojowniczki dosiadające smoków. Każda kolejna wojowniczka miała swojego smoka, z którym spędzała całe swoje życie, z którym razem walczyła. Żyły one na najwyższym pagórku górującym nad okolicą. Pagórek ten usiany był jaskiniami i pieczarami – to właśnie w nich mieszkały wojowniczki wraz ze swoimi smokami.
Kiedy na świat przyszła kolejna wojowniczka, jej matka dała jej na imię Anna. Ania. Jednak w świadomości ludzi dzielna wojowniczka nie mogła mieć tak pospolitego imienia. Lud nazywał ją więc Dranna – aby podkreślić rolę smoczej siły w jej życiu.
                Matka wychowywała Drannę i jej młodego smoka, jednak po kilku latach poczuła, że zbliża się kres jej dni. Odchodząc starała się przekazać Drannie jak najwięcej ważnych wskazówek, którymi powinna kierować się w swoim wojowniczym życiu.
Przykazała jej więc, aby nigdy nie zbliżała się do ludzi. Wojowniczki od wieków chronią ludzi, jednak nie powinny się do nich zbliżać. Takie zbliżenia nigdy nie kończą się dobrze. Miejsce wojowniczki jest tu, na górze, w pieczarach.
Po drugie, smok jest największym skarbem wojowniczki. Dlatego o smoka należy dbać i trzymać go w ukryciu. Kiedy tylko smok nie jest potrzebny, wojowniczka zawsze powinna prowadzić go do jednej z pieczar, aby nikt obcy nie próbował go okiełznać, bądź, nie daj Boże, zabić dla cennych smoczych łusek.
                Kiedy matka odeszła, Dranna rozpoczęła swoje samotne życie. Smok był jej jedynym towarzyszem. Dranna poświęcała mu wiele swojej uwagi. Razem bardzo dużo trenowali, w końcu wytworzyła się między nimi specyficzna nić porozumienia, możliwa tylko między smokiem a wojowniczką. Wkrótce Dranna rozpoczęła patrole po okolicy, a gdy znowu zaczęły pojawiać się trolle, skutecznie odpierała ich ataki. Początkowo jej wysiłki mają bardzo różne skutki. Parokrotnie trollom udało się rozproszyć Drannę, przez co traciła z oczu główne ognisko ataków, skupiając się na ich tyłach. Raz czy dwa Dranna przyleciała później niż trolle, przez co zanim wkroczyła do akcji duża część wioski już stała w ogniu.
                Drannę bardzo męczyły każde jej porażki. Po takich akcjach często dopadały ją myśli, że tak naprawdę się nie nadaje, że jest do niczego. Że to jej matka powinna stać na straży tych ludzi i że odeszła zbyt wcześnie, zostawiając ją na pastwę losu.
Dranna nie wiedziała, że ludzie są bardzo z niej dumni. Że celebrują każdą jej pomoc. Ludzie w wioskach doskonale wiedzieli, że bez pomocy dzielnej, młodej wojowniczki nie mieliby szans w starciach z trollami.
Dranna o tym wszystkim jednak nie wiedziała, bo i skąd miałaby wiedzieć. Matka przecież jasno zabroniła jej jakichkolwiek kontaktów z ludźmi.
                Z czasem Dranna popełniała coraz mniej błędów. Bardzo poważnie traktowała swoją misję ochrony okolicznej ludności. Każdego dnia spędzała długie godziny na intensywnych ćwiczeniach. Każdego wieczora długo leżała rozpamiętując każdą swoją akcję, każdy swój błąd. Wymyślała setki scenariuszy, aby nigdy nic nie mogło jej zaskoczyć. Aby zawsze potrafiła znaleźć drogę wyjścia, nawet gdyby zmuszona byłaby improwizować. Jej więź ze smokiem stawała się godna podziwu – smok często sam zdawał się wiedzieć wcześniej czego się od niego oczekuje, zanim nawet Dranna zdążyła o tym pomyśleć.
                Pewnego jednak dnia Drannie znowu przytrafiła się wielka porażka. Klucząc nad wioską w pogoni za trollami w ferworze walki przeleciała zbyt blisko starej kościelnej wierzy. Wierza, pod wpływem nagłego ruchu obok runęła z impetem.
I znowu – Dranna nie wiedziała o tym, że wierza ta była przeznaczona do rozbiórki. Była to stara budowla, nie używana przez mieszkańców od lat z powodu jej kruchej i niestabilnej budowy. Mieszkańcom było to nawet poniekąd na rękę, że wierza runęła w tak bezpieczny sposób, kiedy każdy miał oczy szeroko otwarte i na dodatek bez żadnego wysiłku z ich strony.
                Dla Drani była to jednak sromotna porażka. Obwiniała się. Ciągle zalewało ją gorzkie poczucie winy. Po powrocie do jaskini chodziła jak struta.
Jaskinia była jej sekretnym azylem przed światem. Pomimo, że wzgórze usiane było całym systemem jaskiń, Dranna żyła ciągle w tej samej, w której pozostawiła ją matka. Tam miała swoje miejsce, tam zawsze ukrywała smoka. W tej jaskini ciągle jeszcze czuła pewną mistyczną obecność swojej matki.
Tego wieczora jednak nie mogła zaznać ukojenia. Nic jej nie pocieszało – ani relacja ze smokiem, ani pamiątki po mamie. Wyszła więc z jaskini, bezmyślnie włócząc się po wzgórzu. Zaglądała do kolejnych jaskiń, przechodziła pomiędzy nimi, przeciskając się przez ukryte przejścia. Czasami nie wiedziała w którym miejscu się znajduje, po chwili jednak za kolejnym załomem skalnym niespodziewanie pojawiało się światło dzienne, wskazujące drogę wyjścia.
Wędrując tak z jednej jaskini do drugiej nagle trafiła w miejsce, które nosiło ślady zamieszkania. Pomimo iż było bardzo puste i zimne, to jednak różniło się czymś nieuchwytnym od wszystkich innych jaskiń. Drannę bardzo zafascynowało to miejsce i zaczęła się uważnie rozglądać. Po chwili zaczęła dostrzegać stare, przykurzone ślady dawnego użytkowania. Kawałek wystrzępionej makatki na jednej ze skał. Stary, niezdarnie ulepiony gliniany kubek w ciemnym zakątku.
Dranna poczęła się rozglądać wokół siebie i starannie przeszukiwać zakamarki jaskini. Przykryte grubą warstwą kurzu i zapomnienia leżało tam dużo więcej rzeczy: kolejne trzy kubki, prosty zestaw niezdarnie wykonanych sztućcy, stara, zerwana uprząż do tresury młodych smoków. W pewnym momencie Dranna zauważyła drewnianą skrzynię – było to o tyle trudne, że skrzynia nawet w okresie regularnego używania była zapewne mało widoczna.  Dranna czuła olbrzymie podekscytowanie. Wiedziała, że jest na tropie czegoś niezwykłego. Nie myliła się. Skrzynia pełna była osobistych rzeczy jej matki. A pomiędzy nimi królowała duża, oprawiona w skórę księga. Dranna z namaszczeniem wyciągnęła księgę ze skrzyni i wróciła do swojej jaskini, aby odczytać zapisane w niej wieści w świetle płonących ogarów.
                W księdze tej matka Dranny zapisywała swoje przygody, przeżycia, zdawała relacje z akcji i zapisywała swoje wnioski i spostrzeżenia. Dranna zatopiła się w lekturze, a świat wokół niej jakby przestał istnieć.
Matka Dranny była doświadczoną wojowniczką. Przeszła ze swoim smokiem przez wiele akcji, z każdej wyciągając jakieś wnioski. Dranna w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że pomimo iż jej matka zawsze dopatrywała się niedociągnięć w sobie i zawsze chciała być coraz lepsza, to jednak i tak była wielokrotnie bardziej skuteczna od niej. Dranna po powrocie ze swoich akcji nie mogła się pochwalić nawet w połowie tak doniosłymi sukcesami jak te, które opisywała jej matka.
                To strasznie zdołowało Drannę. Zaczęła myśleć, że jej matka na pewno nie popełniłaby tak wielkiego błędu, jakim było zniszczenie wieży kościelnej w wiosce poniżej. Dranna czuła się okropnie, jakby zawiodła już nie tylko siebie i ludzi w wiosce, ale także jej matkę. Czuła, że musi się bardzo poprawić. Że musi być tak dobra, jak jej matka. Bo jeśli jej się nie uda, to może lepiej, żeby w ogóle jej nie było.
W księdze wyczytała, że matka regularnie zmieniała jaskinie, w których ukrywała się ze smokiem. Uzasadniała to względami bezpieczeństwa – gdyby ktoś miał ją śledzić i zobaczył którędy wchodzi, to tydzień później będzie to już nieaktualne. Tymczasem Dranna od zawsze używała tej samej jaskini – od tego momentu, w którym matka ją opuściła, ciągle mieszkała w tej samej pieczarze. Ten brak przezorności jeszcze bardziej pogłębił jej kompleksy.
                Dranna postanawia, że się zmieni. Że się będzie bardziej starać, że nigdy nie popełni już więcej żadnego błędu i że – być może kiedyś – będzie taka jak matka. Realizację swoich postanowień rozpoczęła od spraw jej najbliższych, to jest od lokalizacji smoka i użytkowanej pieczary. Po raz pierwszy w życiu przenosi smoka i większość swoich rzeczy do innej jaskini. Smok wydaje się być lekko zdziwiony zaistniałą sytuacją, jednak nie protestuje. Dranna celowo wybiera jaskinię, której na pewno nikt by nie podejrzewał. Taką, która nie rzuca się w oczy.
                Po ciężkiej pracy Dranna nie może się uporać ze swoimi zmiennymi uczuciami. Jest dumna, że udało jej się wykonać tak ciężką pracę. Jest pod wrażeniem postanowień podjętych przez siebie samą. Jednocześnie wciąż jest przygnębiona i pełna obaw o swoją przyszłość. Pod wpływem tych trudnych, pozornie wykluczających się uczuć, decyduje się na kolejną rzecz po raz pierwszy w życiu. Wyrusza na długi spacer w kierunku najbliższej osady.
                Początkowo Dranna wcale nie chciała iść do ludzi. Po prostu była ciekawa, jak oni żyją. Chciała się im bliżej przyjrzeć. Jednak to, co się później wydarzyło, totalenie odstawało od jej najdzikszych wyobrażeń.
Już kiedy minęła pierwszą chałupinę na swojej drodze, ludzie pracujący wokół niej wznieśli wielki okrzyk. Z radością wybiegli do swojego płotu, aby zobaczyć z bliska ich bohaterkę. Wznosili okrzyki na cześć Dranny i głośno wyrażali zdumienie i zaskoczenie zaszczytem, jaki ich spotkał – nie dość, że Smocza Wojowniczka zstąpiła z góry, to jeszcze oni pierwsi mogą ją witać!
                Od tej chwili Dranna ani na moment nie była sama. Ludzie z pierwszego domostwa ciągle jej towarzyszyli, ciesząc się i śpiewając. Jeden z chłopców wybiegł naprzód, aby ponieść dalej niesamowitą wieść o wizycie Smoczej Wojoniczki. Dzięki temu kiedy Dranna dochodziła do kolejnych domostw, przy drodze już czekali na nią ludzie. Każda kolejna grupa osób dołączających do orszaku wznosiła od nowa okrzyki, a cała grupa chętnie za nimi powtarzała. W powietrzu unosiła się atmosfera święta i wielkiej radości. Kiedy Dranna dotarła na przedpola miasta, towarzyszył jej już spory orszak.
Dranna nie mogła uwierzyć w to, co się wokół niej działo. Przez lata żyła w przekonaniu, że ludzie są źli i że trzeba się ich wystrzegać. Tymczasem oni dawali jej tyle serdeczoności! Uwielbiali ją! Dranna nigdy w życiu nie doświadczyła czegoś podobnego! Co chwilę przecierała oczy ze zdumienia i czuła się jak we śnie, jak w kompletnej malginie! Krew buzowała jej w głowie, a jaj oczy nie nadążały za śledzeniem twarzy, barw, flag  i wszystkiego innego wokół niej…
                Ludzie podprowadzili Drannę pod główną bramę miasta, dziś szeroko otwartą. Przed nią już czekała na nią orkiestra hucznie wygrywająca hymny pochwalne i tłumy ludzi. Kto mógł, wyszedł na powitanie Smoczej Wojowniczki. Kiedy Dranna zbliżyła się do nich, sam burmistrz wystąpił przed szereg i witając Drannę rzucił jej się do stóp. Na jego twarzy widać było przejęcie i wzruszenie, kiedy starał się wyrazić całą swoją wdzięczność i dumę wobec niej.
Dranna prawie odchodziła od zmysłów. Ludzie wzięli ją na ręce i radośnie śpiewając wnieśli ją na główny plac miasta. Tam stały już prowizoryczne, przygotowane na prędce biesiadne stoły. Wkrótce rozpoczęła się wielka fiesta. Stół został zastawiony potrawami i winem. Każdy przyniósł, co tylko miał. Radości i zabawie nie było końca. Ludzie wręcz szaleli, świętując i celebrując swoją bohaterkę. Kiedy Dranna starała się wykrztusić burmistrzowi przeprosiny za zniszczenie starej wierzy, on nieomal wybuchł płaczem ze wzruszenia. Nie kryjąc głębokich emocji ponownie rzucił jej się do stóp krzycząc, że nie mogła zrobić im lepszego podarunku! Że gdyby nie ona, ta okropna wierza dalej starszyłaby wszystkich mieszkańców wizją zawalenia, możliwego w każdej chwili!
                Dalszy ciąg wieczoru Drannie przesłoniła mgła. Wszędzie dookoła niej unosiło się szczęście, świętowanie, adoracja. Dranna była w niebie. Chciała wszystkim mieszkańcom odwzajemnić swój szacunek i ciepłe uczucia bijące w ich stronę. A ludzi wokół było coraz więcej. Gdy wieść o wizycie Smoczej Wojowniczki rozniosła się po okolicy, do osady zaczęli ściągać ludzie ze wszystkich stron. Nawet wieczorem i w późną noc dochodzili kolejni, którzy przez ostatnie godziny gnali ze swoich stron aby spotkać się z Wojowniczką.
Stoły uginały się od jedzenia i napitków. A Dranna nie odmawiała nikomu, aby z każdym podzielić się swoją radością i nikogo nie urazić. Alkohol, którego nigdy wcześniej nie próbowała, podziałał cicho i niepostrzeżenie. Ciężko było Drannie złapać moment, w którym już nie tylko tańcerze przed nią tańczyli, ale wszystko inne też: i stoły, i krzesła i płomienie dziesiątek świec…
                Nad ranem kolejnego dnia Dranna, po wielu serdecznych pożegnaniach i słowach uznania znalazła się w końcu przed swoją jaskinią. A raczej przed wieloma jaskiniami, którymi usiane było jej rodzinne wzgórze. Niestety, żadnym sposobem nie mogła sobie przypomnieć w której to jaskini poprzedniego dnia ukryła swego smoka. Poczęła chaotycznie sprawdzać kolejne wejścia, jednak każda pieczara była pusta. Dranna rozpoczęła nawoływanie, jednak wiedziała dobrze, że to nic nie da – rygorystyczna tresura nie pozwalała smokowi na odwzajemnienie zawołania.
Dranna była zrozpaczona. Doskonale zdawała sobie sprawę, że bez swojego smoka nie jest warta wiele więcej niż średniej jakości giermek. Z przerażeniem ujrzała wizję tych wszystkich ludzi, którzy tak szczerze pokazywali jej swój szacunek i oddanie pozbawionych wszelkiej obrony. Bezlitośnie wystawionych na ataki trolli.
Dranna doskonale wiedziała, że smok gdzieś tam jest. Ale nijak nie mogła go odnaleźć.

środa, 9 listopada 2011

Dąbrówka

Jest nas dwanaścioro. Siedzimy w kręgu jak wędrowcy na szlaku skupieni wokół płonącego ogniska, opowiadający o swoich wędrówkach.
Choć zamiast koców na ziemi każdy z nas ma swoje krzesło, a zamiast ogniska w środku kręgu leży paczka chusteczek, gotowa aby udzielić pomocy każdemu potrzebującemu. O wędrówkach opowiadamy tylko metaforycznie, a za każdą z opowieści stoi jakiś konkretny problem, lub nawet cała ich grupa.
Nie znaliśmy się wcześniej nawzajem, spotkanie jest więc zupełnie przypadkowe. Kolejni wędrowcy przychodzą i odchodzą, kiedy upłynie ich czas.

Każdy człowiek ma za sobą swoją historię. Pomimo tego całego cierpienia, bólu i problemów - wciąż, niesamowicie ciekawe jest jak fascynujące scenariusze życie układa każdemu z nas. WSZYSTKIM.

Od trzech dni siedzę w kręgu razem z innymi wędrowcami, powoli szykując się aby opowiedzieć także swoją historię. Układam sobie w głowie swój scenariusz, a w międzyczasie płonę z ciekawości, gotowy na pochłonięcie przez kolejną z opowieści.

wtorek, 1 listopada 2011

this is so kochaniewicz

Dwóch braci mojego ojca związało swoje życie z Krakowem. Kiedy minęło odpowiednio dużo czasu i udało im się ustawić, a potem jeszcze trochę przyoszczędzić, postanowili się wybudować. Kierując się sobie tylko znanymi powodami wykupili dwie bliźniacze działki zaraz obok siebie, z jedną bramą. I tak żyją obok siebie, wspierając się nawzajem w zgodzie i w nieporozumieniach.

Wujek Staszek, skończył AGH aby zostać górnikiem. Po otrzymanym wykształceniu mógł iść prosto do kierownictwa na kopalni, on jednak wolał wpierw na krótki okres czasu zatrudnić się na samym dole, aby zobaczyć jak to wszystko wygląda. W ten sposób, jak tłumaczy, dziś, kiedy jest dyrektorem kopalni kamienia wie co można zrobić i jak trzeba pokierować ludźmi.
Jego żona, ciocia Asia. Krakuska od pokoleń, chociaż jej ojciec pochodził ze Lwowa. Podwójne wykształcenie wyższe zdobyła na najstarszej uczelni w Polsce, kończąc prawo i administrację. Znana jest z tego, że w emocjach nie przebiera w słowach. A największe emocje zawsze wzbudzają w niej spory na gruncie prawnym oraz pokrewne tematy.
Wujek Marcin, najmłodszy z rodzeństwa przez lata zdobywał pozycję swoją niepokornością. Zdecydowanie głosząc swoje kontrowersyjne poglądy niejednokrotnie zasługiwał na dezaprobatę swojego rodzeństwa. Jednak dziś to właśnie on staje się osobą cieszącą się niesłabnącym uznaniem.
Bardzo duże znaczenie ma w tym postać jego żony. Ciocia Ewa, której pasją i zawodem jest nauczanie matematyki, jest ciężko chora. Jedynym ratunkiem może być przeszczep płuc. Szybko. Ewentualnie bardzo szybko.

Ciocia Ewa choruje od ponad dwudziestu lat. Bądź od zawsze, zależy jak na to patrzeć. Jest osobą, która nie lubi skupiać na sobie uwagi, więc nigdy nie było tego widać. Jak mówić ciocia Asia, osoby, które "rozpoczynały" tą chorobę w tym samym czasie dziś już dawno żyją tylko we wspomnieniach najbliższych. Jej zdaniem Ewa żyje tak długo przede wszystkim dzięki Marcinowi.

"To niesamowite. Po dwudziestu latach małżeństwa oni wciąż są w siebie wpatrzeni. Ona zawsze uważa, że to co on powie jest najwspanialsze i najmądrzejsze. On zrobi dla niej wszystko. Ale co może zrobić w takiej sytuacji. Przecież nie wyjdzie na ulice i nie zacznie strzelać do ludzi, starannie omijając korpus i płuca. Chociaż gdyby mógł... Gdyby mógł, pewnie wyszedłby strzelać. Powstrzymują go tylko jakieś głupie zasady moralne."


Są rzeczy święte. Są sytuacje, dla których nie ma żadnej świętości.
Ja wiem, że wujek nie wyjdzie ze strzelbą na ulicę. I wiem też, że pewnie nieraz przyszło mu to do głowy. Bo chociaż zrobił wszystko, to są jednak rzeczy, których zrobić już nie może. Zdrowe płuca nie leżą na ulicy.

Stojąc twarzą w twarz wobec beznadziejności tej sytuacji nie traci ducha. Uśmiecha się często i obficie. Nie traci humoru. Nigdy się nie poddaje.

niedziela, 30 października 2011

Pan Dziadek

Spokojnie prowadząc samochód jeszcze raz przypomniałem sobie tą historię. To zaledwie urywek, usłyszany z relacji osób trzecich w przelocie pomiędzy jednym przystankiem a drugim.

Pan Dziadek był przy śmierci swojego ojca. Trwał przy nim i zanim jego ojciec umarł, w ostatnich słowach zwrócił się do niego "Bóg Ci to wynagrodzi na starość."
Pan Dziadek ma dziś około 80 lat. Wstaje codziennie rano i nigdy nie mówi "nie chce mi się". Zawsze ma mnóstwo roboty, a swoimi zadaniami i planami mógłby pewnie obdzielić jeszcze dwie inne osoby i żadna by się nie nudziła. Pan Dziadek na piechotę wędruje po swoim mieście, a gdy wraca z zakupów, dziarsko dzierży dwie pełne siatki ciężkich zakupów, które byłyby nie lada kłopotem dla jego dorosłych wnuczek. Popołudniami Pan Dziadek pracuje za domem, przerzucając drewno i inne szpargały w szopie. Pan Dziadek każdym swoim posuwistym krokiem zbliża się do jakiegoś kolejnego, w tej chwili czekającego celu.
Pan Dziadek żyje w przekonaniu, że Pan Bóg właśnie wypłaca mu obietnicę złożoną mu przez jego ojca na chwilę przed własną śmiercią.



Z nostalgią wpatruję się w pasma gór rozciągające się przede mną i z obu stron mojej drogi. Liście różnych drzew tworzą fantastyczną mozaikę kolorów mieniących się w świetle zachodzącego słońca: żółte, złote, ciemno pomarańczowe, brunatne i zgniło zielone...
Prowadzę powoli i uważnie bo wiem, że nie muszę się nigdzie spieszyć. Jeszcze dostanę swój czas, muszę tylko trwać do końca.

poniedziałek, 24 października 2011

poczucie winy

Z pewnym odrętwieniem i mieszanymi uczuciami obserwuję jesienny krajobraz przesuwający się za oknem. Zachodzące słońce sprawia, że całość wydaje się jeszcze bardziej osowiała i odizolowana od jakiegokolwiek znanego mi świata. Autostrada łącząca dwa kraje zawieszona w przestrzeni nieznanego mi terytorium. Choć tak często przemierzam tą drogę, to nigdy pewnie nie poznam tej okolicy.

Gonię? Uciekam? Zmierzam do celu?
Jakie to ma znaczenie, kiedy poczucie winy dotyczy zarówno osób i miejsc zostawionych za mną jak i tych, do których zmierzam. Nie ma czystej sytuacji, zawsze są jakieś komplikacje.

Zbyt długo podróżujemy wszędzie razem. Zabierałem cię w zbyt wiele miejsc, przez ciebie zmieniłem zbyt wiele ważnych decyzji. Czas, aby się pożegnać nadszedł już dawno temu, tylko sił i umiejętności brak. Ale zmienię to. Zmienię to, żeby wreszcie podróżować samodzielnie, bez zbędnego obciążenia.

wtorek, 21 czerwca 2011

buduj się na nowo

How can I be lost if I've got nowhere to go?
And how can I blame you, when it's me I can't forgive?


Możesz uciekać. Możesz wiać, ile sił w nogach. Możesz chodzić bezmyślnie godzinami w kółko, z zaskoczeniem odkrywając, że już tu dziś przechodziłeś. Możesz wyjeżdżać z jednego miasta do drugiego a gdy i to nie da Ci spokoju, uciekać do następnego.

Możesz wiać. Spierniczać jak pogrzany. Uciekać bez opamiętania i bez zastanowienia. Nic to nie da. Nigdy nie uciekniesz przed samym sobą.


Nie ważne, co ludzie myślą o mnie. Ostatecznym sędzią jestem zawsze ja sam. To ja jestem najsurowszy dla samego siebie.


Bez wiary w jakikolwiek sens dalszej egzystencji wkraczam pod prysznic by tam znów kawałek po kawałku odbudować się na nowo.

środa, 8 czerwca 2011

na Bronowicach spokojnie

Wstając na chwilę od pracy wychylam się przez okno. Ciepłe, "pełne" powietrze wczesnego lata. Pięknie zielone drzewa na wprost mojego okna, a poniżej chodnik i niespiesznie wracający do domu ludzie. Moją uwagę na długą chwilę przykuł właściciel starej, czerwonej Skody. Takiej Skody, która kojarzy mi się z czeskimi samochodami w moich latach dziecinnych. Stary, okropnie kanciasty sedan.

Właściciel ten z ogromnym namaszczeniem, atencją i wręcz czułością polerował (słowo "czyszczenie" nie oddaje tej czynności) swój samochód. Widać, że jest w to na prawdę bardzo zaangażowany. Pomyślałem sobie: jak bardzo biednym trzeba być żeby tak bardzo kochać samochód taki jak ten.

I rzeczywiście, mężczyzna ten - zbyt stary już, aby powiedzieć o nim, że jest w wieku średnim ale wciąż na tyle młody, że trudno mówić o wieku podeszłym - ubrany był w sprany T-shirt w szerokie, poziome pasy. T-shirt zrobiony z jakiegoś sztucznego materiału, którego (podobnie jak tego modelu Skody) nie sprzedaje się już od kilku, może kilkunastu lat. Mimo to jednak T-shirt był czysty, starannie włożony w czarne, czyste (oraz lekko sprane) spodnie.

Mocno zafascynowany powolnym, starannym procesem polerowania dopiero po chwili zdołałem odwrócić wzrok w inną stronę. Po prawej na ławce siedziały dwie starsze kobiety, swoje kule opierając tak, że sięgały jeszcze dalej w przód niż ich wyciągnięte nogi. I wtedy przyszła mi do głowy inna myśl:
Jak bardzo trzeba być głupim, żeby nie dbać o to, co jest naszą własnością.
By nie szanować owoców ciężkiej pracy.
By nie kochać własnych wspomnień.


***
Zanim napisałem tą notkę, właściciel Skody skończył ją wreszcie polerować. Następnie długo i pilnie badał stan swojego silnika, po czym przeszedł do szczegółowego egzaminowania stanu zderzaków oraz karoserii.
Na ławce po prawej w międzyczasie dosiadła się trzecia, równie posunięta w latach kobieta.

niedziela, 5 czerwca 2011

dzień dziecka z deserem

Wyszedłem na górę, żeby zmienić muzykę. Show praktycznie się skończył, więc wyłączyłem muzykę z przeróżnych dziecięcych bajek i włączyłem "normalną", zgromadzoną na laptopie muzykę. Folder dość obszerny obejmował także Adele i to właśnie jej piosenka się wylosowała.

Z wysokości okna na piętrze roztaczał się przede mną tkliwy widok rzędów pustych ław biesiadnych mocno moknących w strugach deszczu. Pomiędzy nimi i na nich walały się różne śmieci: resztki żółtych balonów, pogniecione plastikowe kubki i jakieś przemoknięte kartki. Nostalgiczne nuty pianina doskonale akompaniowały  kolejnemu projektowi, który właśnie odchodził w przeszłość.
Pomimo, że to nie ja byłem za to wszystko odpowiedzialny, to jednak poczułem się w pewien sposób dumny z tego, że mogłem w tym wziąć udział i to w tak dobrze i różnorodnie dobranym towarzystwie :)

Jak na prawdziwego indiańskiego wodza przystało, miałem swoje indiańskie imię. Brzmiało ono Wielki Niedźwiedź, jednak przeglądając potem karteczki, które zostały, doszedłem do wniosku, że chyba powinienem się nazywać Kręta Droga.



Na deser odkrycie wczorajszego wieczora: istnieje coś takiego, jak piwo półciemne. Ma rudawo-czerwonawy kolor. I jest dobre ;)
Razem z Kacprem kupiliśmy wczoraj siedem dobranych butelek z różnych regionalnych czeskich browarów, które potem sukcesywnie razem degustowaliśmy. Wyniki degustacji tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie ma browarników na świecie lepszych nad czeskich :)
I to jest jeden z powodów, dla których stwierdziłem wczoraj, że gdybym miał gdzieś się przenosić na starość (czy kiedykolwiek), to byłyby to właśnie Czechy. Nie żadna Kostaryka, Szwajcaria ani południowa Francja... Właśnie Czechy. Świetne piwo, wyjątkowa atmosfera, ładny język i to wyjątkowe podejście do życia... ;)

wtorek, 12 kwietnia 2011

piegi

Chodniki po raz kolejny okryły się wiosennymi piegami. Ludzie szybkim, ale niespiesznym krokiem przemierzają przestrzenie, jakby trochę rozkoszując się tym wiosennym deszczem. W powietrzu unosi się zapach mokrego piasku - obietnica lata, składana jak przez niepewną wiosnę.

Sterczę w tym betonowym okienku i wychylam głowę jak najdalej, żeby krople dosięgnęły też mojej, wysuszonej skóry.
Wiatr się wzmaga, a piegi znikają, skutecznie zaciemniając całą powierzchnię szarych płyt.

Z lekką rezygnacją przymykam okno. Wyruszmy nad rzekę, w góry, do lasu! Rozbijmy namiot, rozpalmy ognisko, wędrujmy! Uciec z tego betonowego okienka, wyrwać się, iść bez kresu! Wdychać świeże powietrze, czuć zmęczenie i radość!
Nie dziś, znowu nie dziś.

środa, 9 marca 2011

wiosenna hiperwentylacja

I need a dollar, dollar
Dollar is what I need
And if I share with you my story
Would you share your dollar with me?


Ekonomia jest nauką mówiącą o podziale dóbr, których ilość jest ograniczona i nie wystarczająca do zaspokojenia zapotrzebowania.
Bogu dzięki, że trafiłem właśnie na taki kierunek studiów. Bo brakuje mi, a braki te urastają czasem do wręcz dramatycznych.

Brakuje mi tylko dwóch rzeczy: czasu i pieniędzy.

Czasu, aby rozmawiać, nawet tylko o rzeczach ważnych i tylko z ludźmi, na których mi zależy.
Pieniędzy, by móc przemieszczać się z miejsca na miejsce - aby spotykać się, rozmawiać, przeżywać. Lub chociażby na telefony i inne daleko nie satysfakcjonujące substytuty.
Czasu, aby wypełniać swoje obowiązki. Oraz aby zarobić choć trochę więcej.

Świat nie jest idealny i nigdy nie będzie. Dobrze, że chociaż przyszła wiosna :)

czwartek, 24 lutego 2011

śnieg

Powolne, jednostajne podmuchy wiatru świszczą mi w uszach. Nasza drużyna ciągnie wierzchem tej obłej, wielkiej grani. Płatki śniegu filuternie przelatują między nami, od czasu do czasu zalotnie błyszcząc w słońcu, które dzisiaj czasami wyjrzy spomiędzy chmur. Jesteśmy w trasie już trzeci tydzień. Żadne siodło, nawet te najlepsze, nie jest wygodne po dwóch tygodniach podróży. Ale nie narzekam. Szczelnie opatulony grubą warstwą futer niezmordowanie trwam w nim, przebijając kolejne zaspy śniegu.

Głupcem jest ten, który myśli, że da się utrzymać imperium siedząc w zacisznych, ciepłych komnatach. Władanie polega przede wszystkim na rozmowach. Negocjacjach. Umowach. Zapewnieniach. Nade wszystko jest to jednak podróżowanie. Pomiędzy księstwami, sąsiadami, magnatami i innymi królestwami. Wieczna, niezmordowana wędrówka, przypadająca zawsze w udziale następcy tronu.

Wędrując, masz czas na rozmyślania. A myśleć zawsze jest o czym. To dlatego ludzie w pałacach popadają w obłęd - tam nie ma miejsca, nie ma przestrzeni na rozmyślania.

Osiemnasty dzień wędrówki. Jeszcze trzy noce w namiocie rozbitym pospiesznie na środku śnieżnego pustkowia i być może dotrzemy do jakichś ludzkich osad. Boże, miej nas w swojej opiece.

wtorek, 1 lutego 2011

syndrom dnia następnego

W takie dni jak ten słońce zawsze świeci przytłumionym światłem, jak na wakacyjnych widokówkach sprzed wielu lat. W dyskretnym, żółtawym odcieniu sepii. W dni takie jak ten horyzont potencjalnych działań jest nieskończenie szeroki. Ludzie na ulicach chodzą lekkim krokiem, z lekko zamglonym wzrokiem utkwionym gdzieś w bliżej nieokreślonej oddali i tajemniczym uśmiechem błądzącym na ich zagubionych twarzach. Muzyka ma nieskończenie idealny, wyważony smak. Lekko przeskakuje po kolejnych samplach niczym baletnica w perfekcyjnym tańcu.

W dni takie jak ten mógłbym przeczytać wszystkie maile od Ciebie, głęboko smakując je całymi frazami Twoich zdań. Odkrywając nieodkryte niuanse, wyławiając na wierzch niesamowitą głębię Twoich słów. Nasze wspólne wspomnienia jawią się mi wtedy jako wielkie ciepłe morze, po którym bez przeszkód można pływać wpław.

W takie dni niebo jest zawsze gwiaździste, a powietrze tak czyste i rześkie. Każda chwila ma magię cudownej fotografii, a ludzie są szczęśliwi będąc po prostu sobą. To właśnie w taki dzień Marco Polo wstał z miejsca i wyruszył w swoją podróż do Chin.





Tak bardzo nie znoszę tych dni, gdy nie robię totalnie nic, smakując każdą mijającą okazję.

czwartek, 27 stycznia 2011

dignity

There were not many other captains he would care to be with on a jaunt like this one; in fact Mr Ramage was the only one he could think of. All the rest would be stiff and sort of gritty, like dried sand on the deck after holystoning; the idea od having to share room with a common seaman - well, demmit, sir! That was what made Mr Ramage the Captain he was: it all came natural to him - joking with the men, sharing a room wit one of them when necessary, and all the rest that went with it. Dignity - that was it. Any of those other captains would lose their dignity if they did that; thay would find the men getting familiar. It did not work that way with Mr Ramage, though; if antyhing, it worked the other way - he gained in dignity because he had the men's respect. Assured of himself, he was, as if he wore his assurance like a skin and never realized he had it, and because of that was not for ever scared of losing it. It was only whores who kept harping on their virginity.

Dudley Pope: "Ramage and the Guillotine", chapter twelve.

niedziela, 16 stycznia 2011

enter the shit

(http://w932.wrzuta.pl/audio/aJPNxLqi4p8/06_lights)

Bardzo gęsta mgła unosi się nad czarną, grząską ziemią. Dziób łodzi wchodzi głęboko w brzeg, wydając przy tym niemiły odgłos przypominający zasysanie. Pierwsza myśl: Ciekawe, jak stąd wypłyną. Druga: Muszę do tego wejść.

Nogi z impetem wbijają się w to bagno, kiedy zeskakuję z pokładu. Zabrakło dosłownie dwóch centymetrów, żeby moje wysokie cholewy przebrały. Po krótkiej chwili zastanowienia i kontemplacji, w trakcie której zdałem sobie sprawę w jak wielkim gównie wylądowałem - tak dosłownie jak i w przenośni - odwracam głowę i napotykam kilka par oczu z napięciem utkwionych wprost we mnie. Nie pada ani jedno słowo, ale czuję, że pytają Na pewno chcesz iść tam sam? Rozmawialiśmy o tym mnóstwo razy, więc nie musimy już mówić tego na głos. Sam muszę przez to przejść i nie ma innej drogi. Wiem, że są ze mną. Bez słów dziękuję im, że dotarli tak daleko, jak tylko mogli tu dotrzeć ze mną.

Oni teraz zawrócą i opłyną to wszystko dookoła, aby czekać na mnie po drugiej stronie. Moja droga, choć w linii prostej - więc krótsza - zajmie mi pewnie dużo więcej czasu.

Kiwam głową i zapieram się, żeby ich wypchnąć. Dno łodzi po chwili ustępuje i odkleja się od tej ziemi. Łódź siłą rozpędu wypływa na środek rzeki, w tym miejscu kompletnie martwej. Raz jeszcze kiwam głową i czuję, jak spojrzenia po kolei opadają ze mnie. Słyszę uderzenia wioseł, wpierw pojedyncze, potem coraz bardziej silne, regularne. Już nie ma odwrotu. Mimo to jeszcze chwilę patrzę w mgłę przede mną, zanim odważę się odwrócić wzrok.



**

Podnoszę wysoko głowę, która w międzyczasie opadła mi na piersi. Zdecydowanie obracam się, jednocześnie dobywając laski przytroczonej pod plecakiem w okolicach nerek. Podnoszę ją wysoko nad głowę i czuję, jak przez moje ramię przepływa energia. Koniec laski rozjarza się jasnym, bladym światłem. Wyciągam laskę przed siebie, oświetlając sobie drogę.

Dobrze wiem, że kiedy zabraknie mi wiary, zabraknie mi mocy ...to światło zgaśnie. Na samą myśl o tym wokół mnie pojawiły się drgające cienie. Spokojnie, spokojnie. Wyrównuję oddech, nabieram wiary. Światło, choć ciągle blade, wzmacnia się.

Krok za krokiem rozpoczynam wędrówkę przez tą wielką krainę gówna.

Acheron

fZarówno oba brzegi jak i wody rzeki, po której płyniemy, są głucho czarne. W powietrzu nie unosi się absolutnie żaden dźwięk oprócz cichych, pojedynczych chlapnięć wody spod którejś z pięciu łodzi.

W powietrzu chyba unosi się lekka mgła, ale nie mam pewności, ponieważ jest prawie absolutnie ciemno. Bardziej niż widzę wyczuwam obecność pozostałych osób. Stoję na dziobie pierwszej łodzi i wiem, że na każdej innej też ktoś stoi. Ufam im i wiem, że oni tak samo ufają mi. Bezgranicznie. Płyną tu za mną i nie mam na myśli tego, że to moja łódź płynie pierwsza. Gdyby nie ja, nie byłoby ich tu. I chyba wcale nie jest mi z tym lepiej.

Dźwięki, na początku tak ciche i niewyraźne, że możnaby je z łatwością uznać za wytwór zmęczonej wyobraźni. Po chwili coraz wyraźniejsze, przechodzą w ciche bulgotanie. Bezgłośnie tworzymy z łodzi pięciokąt tak, aby bulgot dochodził spomiędzy nas, z samego środka. Nikt nic nie mówi, nie ma takiej potrzeby - rozumiemy się bez słów. Wyciągam swoją laskę w kierunku środka pięciokątu. Reszta na pewno robi to samo.

Bulgot staje się jednostajny, spokojny, wręcz usypiający.
- Acheron chyba nas tu nie chce.
- My jego też nie. Ale nie mamy innego wyboru.

Ogień. Oskarżenie. Zapomnienie. Lament.
Jeszcze trochę i wypłyniemy stąd. Tyle mamy za sobą, już tak niewiele nam zostało.

Być może opuścimy to miejsce w sensie geograficznym. Jednak dobrze wiem, że już na zawsze ono pozostanie w nas. Mówią, że bez cierpienia nie zrozumie się szczęścia. Będąc tu ciężko w to uwierzyć. Mimo to - wierzymy.